Październik 2021
Udostępnij:

PROF. DR HAB. INŻ. ANDRZEJ KOTECKI - DOKTOREM HONORIS CAUSA UNIWERSYTETU ROLNICZEGO W KRAKOWIE


W piątek, 15 października 2021 r. w Centrum Kongresowym UR odbyła się uroczystość nadania tytułu Doktora Honoris Causa Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie wybitnemu polskiemu agronomowi, specjaliście z zakresu szczegółowej uprawy roślin - prof. Andrzejowi Koteckiemu z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu.



Skrócony biogram Profesora

Andrzej Kotecki urodził się 30 sierpnia 1952 r. w Wieleniu nad Notecią. W 1977 r. ukończył z wyróżnieniem studia na Wydziale Rolniczym Akademii Rolniczej we Wrocławiu, uzyskując stopień magistra inżyniera rolnictwa. Po studiach przez dwa lata pracował bezpośrednio w produkcji, początkowo jako stażysta, a po odbyciu stażu ‒ na stanowisku zootechnika. Od 1979 r. pracuje na Wydziale Rolniczym macierzystej uczelni, gdzie przeszedł wszystkie szczeble awansu akademickiego.

Tematyka badawcza Profesora koncentruje się wokół zagadnień istotnych z poznawczego i utylitarnego punktu widzenia i obejmuje następujące obszary: 1) agrotechnika roślin bobowatych grubonasiennych (łubin biały, wąskolistny, żółty i andyjski, groch siewny, wyka siewna, soja oraz bobik) z uwzględnieniem następczego działania na plonowanie pszenicy i rzepaku ozimego; 2) współrzędna uprawa wyki siewnej, grochu siewnego, peluszki, łubinu żółtego i wąskolistnego oraz bobiku ze zbożami jarymi; 3) doskonalenie technologii uprawy roślin oleistych (rzepak jary i ozimy oraz gorczyca biała); 4) agrotechnika miskanta olbrzymiego i spartiny preriowej, w tym rozmnażanie miskanta olbrzymiego z sadzonek pędowych, 5) uprawa modyfikowanego genetycznie lnu na cele biomedyczne – opatrunkowe. Głównym obszarem zainteresowań badawczych Profesora były elementy doskonalenia technologii uprawy roślin grubonasiennych bobowatych, zaś w zakresie roślin oleistych jego badania skupiają się głównie na rzepaku ozimym. Na szczególne podkreślenie zasługuje jego aktywność w integracji środowiska naukowego w Polsce wokół idei przygotowania podręczników akademickich dla studentów, doradców rolniczych i wszystkich zainteresowanych uprawą roślin.

O licznych związkach prof. Andrzeja Koteckiego z Wydziałem Rolniczo-Ekonomicznym Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie świadczy fakt, że był on recenzentem w przewodzie doktorskim, habilitacyjnym, w staraniach o tytuł profesora lub przewodniczącym komisji habilitacyjnej 14 doktorantów i pracowników UR. Ponadto wieloletnia współpraca naukowa z pracownikami Katedry Szczegółowej Uprawy Roślin, Instytutu Produkcji Roślinnej, a obecnie Katedry Agroekologii Produkcji Roślinnej zaowocowała licznymi wspólnymi przedsięwzięciami. Pracownicy Katedry byli autorami wielu rozdziałów w podręcznikach redagowanych przez Profesora. Pod jego kierownictwem prowadzony był wspólny projekt naukowy z zakresu uprawy roślin strączkowych (soi i grochu), co zaowocowało licznymi publikacjami naukowymi. Wspólna praca nad dużym projektem z zakresu uprawy soi w Polsce dodatkowo umocniła te więzi. Jako członek Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów Naukowych i Rady Doskonałości Naukowej oraz jako Profesor i Przyjaciel naszego Uniwersytetu służył radą władzom Wydziału Rolniczo-Ekonomicznego i jego pracownikom. PEŁNY BIOGRAM

 

ROZMOWA Z PROF. ANDRZEJEM KOTECKIM, DOKTOREM HONORIS CAUSA UNIWERSYTETU ROLNICZEGO W KRAKOWIE

Prof. Kotecki: – Przyszłość kolejnych pokoleń zależy od nas
Profesor Andrzej Kotecki, doktor honoris causa Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie, wybitny polski agronom, specjalista z zakresu szczegółowej uprawy roślin, opowiada o odpowiedzialności naukowca, jak chciał odkryć tajemnicę procesu fotosyntezy i jak się to skończyło oraz o swoich inspiracjach.

Panie Profesorze, czy świat roślin ma przed nami dużo tajemnic?
– Ależ on jest jedną wielką tajemnicą. Zaledwie dotykamy pewnych zjawisk, które kształtują na przykład plonowanie roślin. Nie znamy nawet dobrze fotosyntezy, podstawowego procesu, który zachodzi na naszej planecie. W tym świecie jest tak, że kiedy wchodząc do jednego pokoju, wydaje nam się, że już jesteśmy na właściwym miejscu, to jednak mamy kilka drzwi, więc otwieramy kolejne i kolejne, i kolejne... Świat roślin to dla mnie jedna wielka tajemnica.

Co Pana w tym otwieraniu kolejnych drzwi fascynuje? I co najbardziej zaskoczyło?
– Przede wszystkim fascynuje mnie i motywuje do dalszej pracy tajemnica przyrody. I ta najpiękniejsza rzecz w procesie badawczym, jaką jest poznanie. To jest najbardziej fantastyczna sprawa, której uczony może dotknąć. Najbardziej zaś zaskoczyła mnie – oczywiście pozytywnie – zielona rewolucja, za którą Borlaug dostał pokojowego Nobla. Owoce tej rewolucji, dosłownie i w przenośni, konsumujemy obecnie i będziemy je konsumować przez następne stulecia.

To znaczy?
– W 1960 roku na Ziemi mieszkały ok. 3 miliardy ludzi, zboża uprawiano na obszarze 6200–6400 milionów hektarów. Borlaug wprowadził do uprawy i upowszechnił wysokoplenne odmiany pszenicy, propagował i stosował nowoczesne metody agrotechniczne. Efektem jego pracy podjętej przez innych rolników i farmerów jest to, że dzisiaj plony wzrosły trzykrotnie, ale powierzchnia uprawy zbóż zaledwie o jakieś 10–12 procent. W przeliczeniu na jednego człowieka ilość ziarna zwiększyła się z 280 do prawie 400 kilogramów. I to przy wzroście liczby ludności z 3 do prawie 8 miliardów! To mnie wciąż fascynuje, że idea jednego człowieka sprawiła, iż widmo głodu zostało odsunięte. Pojawiające się głosy ostrzegające nas przed głodem tak naprawdę nie dotyczą produkcji żywności, ale jej dystrybucji, a za tę nie odpowiadają uczeni, ale politycy.

Taką rewolucją było też dokonanie Fritza Habera, który za syntezę azotową, otwierającą drogę do produkcji nawozów azotowych, dostał Nobla. Ale jednocześnie człowiek, o którym mówiono, że uratował świat od głodu, był fanatycznym wręcz zwolennikiem gazów bojowych, nad którymi prowadził badania. Jaka jest odpowiedzialność naukowca za to, co robi?
– Badacz zawsze powinien patrzeć dalej niż przeciętny człowiek, jest przecież najbardziej zorientowany w ostatecznych konsekwencjach swoich badań. Ale nie ma też mechanizmu kontroli, nawet takiej wewnętrznej. Mówiąc wprost, człowieka rajcuje i napędza, że zrobi coś pierwszy, pierwszy uzyska taką, a nie inną syntezę. Uczeni, niestety, często zapominają o tym, że ich działania mogą być wykorzystane niewłaściwie. Przykład Fritza Habera jest tu szczególnie drastyczny, ale też i adekwatny, nie potrafię jednak powiedzieć, co wyznacza granicę. Wydaje się, że tu chyba nie ma granic ani moralnych, ani naukowych, chęć bycia pierwszym, najlepszym bez oglądania się na to, co z tego wyniknie dla ludzkości, często zwycięża. Można więc uznać, że jeśli są jakieś granice, to jednostka stawia je sobie sama, odwołując się do wartości etycznych i postawy moralnej.

Wspomniał Pan, że świat roślin ma przed nami wiele tajemnic. Odkrywają je po trosze pisarze popularnonaukowi. Bijąca rekordy popularności książka „Sekretne życie drzew” sprawiła, że inaczej spojrzeliśmy na parki i lasy, ale jej autorowi zarzucono antropomorfizację roślin. Jak ocenia Pan ten trend?
– Antropomorfizacja roślin jest nadużyciem, faktem jednak jest, że rośliny żyją w zbiorowiskach. Jedne grupy poprzez różnego rodzaju chemiczne oddziaływanie wpływają na siebie korzystnie, inne niekorzystnie. W latach 60. ubiegłego wieku pojawiła się koncepcja Gai – Ziemi jako jednego, żyjącego organizmu. I ja przychylam się do tego, że Ziemia jest takim jednym wielkim, żyjącym organizmem. Na przełomie XVI i XVII tworzył angielski poeta John Donne, który wyraził to w swoim wierszu słowami: „jeśli utracisz cząsteczkę ziemi, to jakbyś stracił przyjaciela, nie pytaj, komu bije dzwon, może on bije właśnie tobie”. Donne był głównym przedstawicielem nurtu metafizycznego w angielskiej poezji barokowej, ale jego słowa przekraczają swoją epokę. Ta koncepcja dbałości o środowisko wynikająca z uznawania Ziemi za jeden organizm to nie jest naukowa teoria, raczej piękna idea, sądzę jednak, że tę ideę powinniśmy pielęgnować przede wszystkim dla przyszłych pokoleń. Bo ich przyszłość zależy od nas współczesnych. Rozwój technologiczny, który stał się naszym udziałem i sukcesem, jednocześnie podgrzewa temperaturę na planecie, na której żyjemy. Odczuwamy to na co dzień nie tylko podczas tegorocznego lata. Jeżeli nie zmniejszymy emisji dwutlenku węgla, czyli nie zrealizujemy założeń europejskiego Zielonego Ładu do 2050 roku, a oby to nastąpiło jeszcze wcześniej, to my nie zapanujemy nad sytuacją.

Dlaczego?
– Bo w wiecznej zmarzlinie na północy zdeponowane są ogromne ilości metanu, który ma działanie ciepłochronne 25–30 razy większe niż dwutlenek węgla. I ta zmarzlina już się rozmraża.

Płonie też Syberia.
– Według najnowszych danych płonie tam około 1 miliona hektarów. To ogromny obszar, 3 procent obszaru Polski, stojący w ogniu. Ale pożary niszczą też Turcję, Grecję, zagrażają Włochom. To wcale nie jest aż tak daleko od nas.

Wyobraźmy sobie, że nie zapanujemy nad tymi procesami. Co to oznacza?
– Nie chciałbym być futurologiem-pesymistą, wierzę, że zwycięży zbiorowa odpowiedzialność ludzkości za Ziemię i nas samych. Bo nie wierzę – na razie – w ideę zasiedlania innych planet. Zresztą to w świetle najnowszych danych dotyczących zjawisk demograficznych, opublikowanych w „Lancecie”, wydaje się fantastyczne.

Bo?
– Bo będzie nas po prostu za mało. Analiza opublikowana w tym czasopiśmie objęła 195 krajów świata i dotyczy kształtowania liczby ludności w 2100 roku. Jeżeli zaprezentowana wizja się sprawdzi, będziemy mieli problem nie z nadmierną liczbą ludności na Ziemi, ale z nadmierną liczbą ludzi starych. Według danych demograficznych, w 2064 roku liczba ludności wyniesie 9,7 miliarda. To będzie absolutne ekstremum i od tego czasu zacznie się zmniejszać. Dzietność zmniejszy się do ok. 1,4. Zaledwie 12 krajów świata będzie miało dzietność powyżej 2. W Polsce liczba ludności skurczy się z 38 do ok. 15–16 mln, a więc o 60 procent. Mówiąc krótko, Europie Środkowej grozi katastrofa.

I to nie tylko demograficzna, ale też gospodarcza.
– W tej chwili jesteśmy na 22., 23. pozycji na świecie, ale spadniemy na ok. 40. w 2100 roku. Najwięcej ludzi będą miały Indie, ok. miliarda, Chiny – 700 milionów, a więc tam zajdą procesy demograficzne zmniejszające liczbę ludności. A pomiędzy tymi dwoma państwami będzie… Nigeria. Dzisiaj wydaje się to dziwne, ale tak wynika z analiz. Próbujemy się w Polsce ratować programem 500+, ale on nie ma oddziaływania prodemograficznego, bo jest za skromny. Co ciekawe, w Europie Środkowej z tym problemem najskuteczniej walczy niewielka Estonia. Kobiety dostają tam prawie dwuletni urlop macierzyński, w stu procentach płatny, przedszkola są darmowe i na bardzo wysokim poziomie. Wszystko to zaś przełożyło się na wzrost dzietności.

Wróćmy do przyrody. Miał Pan w sobie pasję od zawsze, czy spotkał w swoim życiu mistrza, a może kilku mistrzów, którzy skierowali swojego ucznia na tę właściwą ścieżkę?
– Od początku wiedziałem, co chcę robić. Pamiętam jak dziś lekcję przyrody w szkole podstawowej, to było grubo ponad 50 lat temu. Pani od tej przyrody napisała reakcję wiązania dwutlenku węgla, tworzenia glukozy i działanie na to światła, czyli proces fotosyntezy. Po czym powiedziała, że nikt tego mechanizmu do końca nie rozumie. Wtedy wstałem i powiedziałem: „proszę pani, ja dowiem się, jak to jest”. Oczywiście wynikało to z mojej dziecięcej naiwności, nauczycielka się uśmiechnęła, usłyszałem od niej „no to spróbuj”. I do dzisiaj się z tym problemem nie zmierzyłem, choć pocieszające jest to, że nie ja jeden. Później, jeszcze przed studiami, byłem zafascynowany osobowością Borlauga. A potem zacząłem studia. Papiery złożyłem jeszcze na Wyższą Szkołę Rolniczą, w 1972 roku, ale naukę zacząłem już na Akademii Rolniczej. Miałem szczęście do wspaniałych nauczycieli. Propedeutykę rolnictwa na pierwszym roku prowadził wybitny uczony, profesor Hryncewicz. Cudowny człowiek. Studiował początkowo filologię polską, później poszedł na studia rolnicze i został rolnikiem, łąkarzem, bo kończył je u wybitnego naukowca
– profesora Golonki. Mnie profesor Hryncewicz zafascynował rolnictwem i uprawą roślin. Kiedy wybieraliśmy specjalizacje magisterskie, poszedłem na łąkarstwo. Studiowałem je pod kierunkiem profesora Mikołajczaka. To jest jedyny żyjący nauczyciel z moich mistrzów. Ma już 93 lata, przyjaźnimy się i jest w bardzo dobrej formie. To on mnie wprowadzał w świat roślin i zagadnień fitosocjologicznych. On zresztą też był wychowankiem profesora Golonki.

Fitosocjologia to?
– Nauka o zbiorowiskach roślinnych. Profesor Hryncewicz habilitował się z fitosocjologii łąk polan śródleśnych w borach dolnośląskich, ale później zajął się szczegółową uprawą roślin. A ja z dyplomem magistra obronionym w 1977 roku poszedłem pracować do PGR-u.

Dlaczego?
– Bo na uczelni nie było miejsca na asystenturę, a nie był wtedy rozwinięty system studiów doktoranckich. W PGR-ze pracowałem dwa lata i dzisiaj mogę powiedzieć, że była to twarda szkoła życia, ale również przykład tego, jak nie należy gospodarzyć. Po odbyciu stażu przez 1,5 roku byłem w tym PGR-ze zootechnikiem. Wtedy tak się przeplatało, zootechnicy byli agronomami, agronomowie zootechnikami. Ja odpowiadałem za produkcję zwierzęcą w dwóch gospodarstwach, ale jednocześnie podjąłem starania o pracę na uczelni. Przypomniałem się profesorowi Hryncewiczowi i tak się szczęśliwie złożyło, że jeden z asystentów pani profesor Jasińskiej rozwiązał umowę i zostałem przyjęty na jego miejsce. Trafiłem pod skrzydła pani profesor, która dużo wymagała nie tylko od innych, ale przede wszystkim od siebie. I w efekcie w pięć lat zrobiłem doktorat, choć wtedy wszyscy przeciągali ten czas nawet do 10 lat, następne 5 lat zeszło mi na habilitację i kolejne cztery na uzyskanie tytułu profesora.

Co przekazali Panu nauczyciele, których Pan wymienił?
– Pyta pani o kapitał początkowy, jaki dostałem na starcie kariery naukowej... Po pierwsze pokazali mi, że bez pracy w nauce nie osiągnie się niczego. A po drugie, nauczyli mnie systematyczności. Ja do tych dwóch rzeczy dołożyłem trzecią, którą wpajam swoim pracownikom – że wszystko, co się zacznie, trzeba skończyć. Jeśli się nie skończy, to jakby się nie zrobiło nic.

Jest Pan wymagającym szefem?
– Trudno mi ocenić siebie, przede wszystkim wymagam od siebie, a czy od innych? Czasami wydaje mi się, że wymagam za mało.

Praca naukowa łączy się z dydaktyką, z jednej strony prowadzi się badania naukowe, ale z drugiej ich efekty przekazuje kolejnym pokoleniom, które chcą zdobywać wiedzę. Tych najzdolniejszych, najbardziej ciekawych świata czy ambitnych, widać od razu na pierwszych zajęciach?
– Kolejne reformy nauczania spłyciły kontakt nauczyciel-student. W moim odczuciu liberalizacja poszła za daleko, zresztą błędy w kształceniu widać na każdym kroku, zaczynając od szkoły podstawowej. Przecież maturę można dzisiaj zdać, mając zaledwie 30 procent punktów... To jest patologia, bo szkoła średnia powinna dawać solidne wykształcenie na poziomie ogólnym. Szczególnie zaś uderza beznadziejny poziom matematyki, a przecież ona decyduje o logicznym myśleniu. Nie trzeba być od razu wybitnym, ale dobrze jest umieć zrobić choćby podstawowe równanie. Moja żona jest z wykształcenia matematykiem, ja też zresztą miałem geny matematyczne, bo byłem uzdolniony w tym kierunku. I nie mogę wyjść ze zdumienia, kiedy rozmawiam z dziećmi z 3–4 klasy szkoły podstawowej, które na pytanie, ile jest 8 razy 7, wyciągają komórkę, żeby policzyć na kalkulatorze. Przecież to jest beznadziejne.

Dlatego, że w naukach przyrodniczych matematyka jest jednym z narzędzi?
– Nie tylko w naukach przyrodniczych. To w ogóle jest jedno z narzędzi badawczych zwłaszcza przy zastosowaniu nowoczesnych metod statystycznych. Nie wyobrażam sobie pracy naukowej bez dobrych narzędzi statystycznych, ale to jest po prostu błąd pokoleniowy. Kształcenie, specjalizacja czy też raczej pseudospecjalizacja, poszły za daleko. Tak jak ingerencja rodziców w edukację na poziomie szkoły podstawowej i średniej. Nauczyciel utracił cały swój autorytet.

Na uczelni też?
– Kowalem swego losu każdy bywa sam. Jedni próbują zwiększyć swój autorytet poprzez np. bardzo szczegółowe wymagania, tylko że to jest zła droga. Owszem, trzeba wymagać szczegółowej wiedzy, ale przede wszystkim chodzi o poznanie związków przyczynowo-skutkowych na pewnym poziomie ogólności. Zawsze można podkręcić śrubkę, nauczyć się i książki telefonicznej na pamięć, tylko co z tego wynika?

Jest Pan recenzentem, ocenia prace innych naukowców. To duża odpowiedzialność?
– Każda sprawa jest inna, tutaj nie ma jakiegoś schematu. Czasami słyszę od kolegów-recenzentów – „musiałem napisać pozytywną recenzję, bo jestem w układzie, bo kolega prosił, bo naciskano na mnie...”. Przez te wszystkie lata napisałem grubo ponad 150 recenzji awansowych i nikt do mnie nie zwrócił się, żebym przymknął oko na cokolwiek. Nigdy. Nie wiem, czy jestem wyjątkiem.

A może wiadomo, że akurat do Pana się z taką prośbą nie przychodzi?
– Tego też nie wiem. Wiem za to, że przy pisaniu recenzji trzeba widzieć człowieka. Teraz mamy dogmat punktozy, ale ja zawsze mówię wszystkim, bo na ogół przewodniczę komisjom, że gdy tylko punkty są ważne, to my jesteśmy niepotrzebni. Wystarczy urzędnik z ministerstwa, albo jeszcze lepiej komputer, który bezbłędnie te punkty policzy i powie, że w tym miesiącu profesorami zostają ludzie, którzy mają ich 1001, a ci, którzy mają 1000 albo 999 punktów, nie zostaną. Punkty mogą być jakimś wyznacznikiem, ale dla mnie oprócz tych punktów i osiągnięć naukowych ważna jest postawa etyczno-moralna. Nawet nie wiem, czy nie najważniejsza w tym wszystkim.

Uniwersytet Rolniczy w Krakowie wyróżnia Pana tytułem doktora honoris causa. To jest taki moment, kiedy można osiąść na laurach, czy wyzwanie do bycia wzorem i dawania z siebie jeszcze więcej?
– Ja mam wobec wszelkich wyróżnień wiele wątpliwości, czy na nie zasługuję. Bo nie wiem, czy nie ma ode mnie lepszych. Miałem wspaniałego nauczyciela filozofii, docenta Raciwolskiego. To był cudowny człowiek, który mówił tak: „chwalą mnie, ale jako człowiek normalny, czyli zarozumiały przyjmuję, że słusznie”. To powiedzenie w moim przypadku nie ma zastosowania. Może są lepsi ode mnie, godniejsi? Rzeczywiście dużo pracy poświęciłem działaniom organizacyjnym na rzecz polityki awansowej, najlepiej o to spytać moją żonę, ale przecież to nie jest kwestia ceny, tylko zasad. Wydaje mi się, że ja je mam i nieskromnie powiem, że dowodem na to, że naprawdę kieruję się nimi w życiu, jest to, że nikt się nigdy do mnie nie zwrócił, żeby załatwić coś pod stołem.

Co chciałby Pan przekazać swojemu wnukowi?
– Postanowiłem, że jak przejdę na emeryturę, napiszę wspomnienia. Dla najbliższych, dla córek, bo mam dwie córki, obie są artystkami, jedna pracuje w Teatrze Grotowskiego, a druga skończyła operatorstwo filmowe w łódzkiej filmówce. Oczywiście ja tego świata nie rozumiem, on jest dla mnie wyalienowany, żyjący własnym życiem.

Trochę tak jak te rośliny, którym poświęcił Pan tyle lat.
– Trochę... Będę pisał te wspomnienia i konkluzję już mam prawie ułożoną w głowie: w życiu trzeba mieć zasady, bez względu na to, czy otoczenie je akceptuje, czy nie. I kierować się nimi, stale, a nie zmieniać je, dostosowując do okoliczności czy nacisków zewnętrznych.

Chciałby Pan, żeby wnuk był artystą czy naukowcem?
– Chciałbym, żeby był dobrym człowiekiem, bo to jest dla mnie najważniejsze. •


Prof. Andrzej Kotecki
Dyrektor Instytutu Agroekologii i Produkcji Roślinnej Wydziału Przyrodniczo-Technologicznego Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Pracę doktorską „Uprawa wyki siewnej (Vicia sativa L.) na nasiona w siewie czystym i współrzędnym” obronił w 1991 r. Habilitował się na podstawie rozprawy pt. „Wpływ składu gatunkowego oraz zróżnicowanego udziału komponentów w mieszankach na plon nasion peluszki uprawianej w różnych warunkach glebowych”. Tytuł naukowy profesora i stanowisko profesora nadzwyczajnego otrzymał w 1995 roku, a w 1999 roku uzyskał stanowisko profesora zwyczajnego. W latach 1996–2016 członek Komitetu Uprawy Roślin PAN, Przewodniczący Sekcji Szczegółowej Uprawy Roślin Komitetu Uprawy Roślin PAN (1999–2006), zastępca Przewodniczącego Komitetu Uprawy Roślin PAN (2007–2010). Od 2016 roku członek Nauk Agronomicznych PAN. Wiceprzewodniczący Polskiego Towarzystwa Łubinowego (1999–2002), Prezes Polskiego Towarzystwa Łubinowego (od 2014). Członek komisji ds. Rejestracji Odmian Roślin Pastewnych COBORU (od 2005) i Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułów (od 2013). Prodziekan Wydziału Rolniczego ds. Studiów Zaocznych (1993–1996), dziekan Wydziału Rolniczego (1996–2002), prorektor ds. nauki (2002–2005), redaktor merytoryczny Zeszytów Naukowych Akademii Rolniczej we Wrocławiu, seria Rolnictwo (1993–2002), redaktor naczelny Wydawnictwa Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu (od 2005). Specjalizuje się w agrotechnice roślin strączkowych z uwzględnieniem uprawy współrzędnej ze zbożami, rzepaku ozimego i jarego, genetycznie modyfikowanego lnu oleistego i włóknistego wykorzystywanego na cele biomedyczne oraz miskanta olbrzymiego uprawianego na cele energetyczne i pozaenergetyczne.

Rozmawiała Katarzyna Kaczorowska (Uniwersytet Przyrodniczy we Wrocławiu)

FOTOGALERIA

 

Uniwersytet Rolniczy im. Hugona Kołłątaja w Krakowie
  
Uniwersytet Rolniczy im. Hugona Kołłątaja w Krakowie
Aleja Mickiewicza 21, 31-120 Kraków
rector[a]urk.edu.pl
NIP: 675 000 21 18    REGON: 000001815    ESP: /URKRAKOW/skrytka
  
© 2024 Uniwersytet Rolniczy im. Hugona Kołłątaja w Krakowie